O lęku, którego nie widać
Bałem się kiedyś wielkiego Zbyszka z czwartej klasy. Ja, mały pierwszaczek w nieco przykrótkich portalach, idąc do szkoły, musiałem przejść koło jego domu. Miałem tego pecha, że Zbycho zawsze w tym samym czasie wychodził strasznie naburmuszony z domu. Nie wiedzieć czemu miał w zwyczaju swoją złością obdzielić mnie niemiłosiernie. A to strzelił mnie w ucho, a to ściągnął mi czapkę i rzucił w mokrą kałużę, pomysłów miał naprawdę wiele. Strasznie się tego krotnego złośliwca bałem. Ten strach jednak mijał ledwo opuściłem ulicę, na której mieszkał, gdy pospiesznym krokiem udawało mi się dostać niedostrzeżonym do szkoły. Kiedyś to się skończyło i nie dlatego, że po kilku latach sam jakoś byłem bardziej wyrośnięty niż Zbycho. Moja złość nawet, gdy się z jakiegoś powodu pojawiła, to nigdy przenigdy nią nikogo innego nie częstowałem. Myślę, że to prześladowanie skończyło się jednak z innego powodu. Kiedyś wybiegł z domu, z trudem ukrywając łzy i kwitnące zaczerwienienie na twarzy. Zbycho wybiegł z domu niczym rakieta, nie zauważył mnie pierwszy raz od kilku lat. Za nim równie pospiesznie z wielkim hukiem wyleciał jego szkolny plecak. Zatoczył piękny lot i roztrzaskał się na chodniku rozsypując szkolny dobytek. Nie pytałem o nic, nie mówiłem nic. Podszedłem do niego podałem chustkę w milczeniu i odszedłem. Od tej pory był już spokój. Nie o tym jednak dziś chciałem wam powiedzieć. To opowieść o strachu. Ten, choć często kończył się boleśnie był przewidywalny i łatwy do przewidzenia. Co szczególnie ważne. Wiadomo mniej więcej jak długo będzie trwał i kiedy się skończy.
Teraz już nie mam za krótkich portek. No może czasem są nieco za krótkie w miejscu gdzie mimo wciągniętego brzucha, spodnie nie chcą się dopiąć. Boje się teraz tego wirusa. Nie wiem dlaczego mu ktoś dał koronę. Przecież kompletnie na to nie zasługuje. Boję się go dlatego, że go nie widzę. Codziennie wypełniał rozmaite rytuały, spędzam długie minuty, jak czarodziej nad swym zaklęciem. Myje ręce co chwilę, odpowiednio otwieram i zamykam drzwi, starając się nie dotykać klamek ani innych powierzchni. Unikam ludzi choć zazwyczaj uwielbiam słuchać tę ludzką paplaninę ale go niestety nie widzę. Nie boję się tak bardzo tego, że się zarażę, jak tego, że zwyczajnie go nie widzę. Przypominam sobie wtedy Zbyszka: gdy podnosił rękę zdążyłem się w porę zasłonić, a tu?
Siedziałem po cichutku w domu, jak przykazano. Cisza panowała w domu. Tylko czasem pies na paluszkach podbiegał do swej miski, pochrupał porcję swych kulek i wracał na posłanie. Słuchałem ciszy, wpatrywałem się w nią, szukając jakiejkolwiek oznaki tego podstępnego wirusa. Wyobraziłem sobie jak wygląda. Pewnie się domyślacie, że rysy miał całkiem podobne do Zbycha. Łatwiej mi było się oswoić z jego możliwą obecnością. W tej codziennej staranności unikania bliskiego z nim spotkania, zaakceptowałem jego niewidzialne sąsiedztwo. Ta nieco wymyślona przyjaźń nie sprawiła, że przestałem być ostrożny. Wiedziałem, że on jest tak długo sympatyczny, jak mu tylko nie pozwolę naruszyć swych granic. Mierzymy się z tym niewidzialnym przeciwnikiem już kilka dni. Nie poddaję się i wierzę, że kiedyś zwyczajnie odejdzie. Zniknie na zawsze i jedyny ślad jego niewidzialnej obecności pozostanie w moich wspomnieniach.